Blok spokojny, blok wesoły. Mieszkanie w betonowej szufladzie zbudowanej w czasach, w których Amerykanie radośnie hasali sobie po indochińskich dżunglach, ma oczywiście swoje nieprzyjemne strony. Ot, zdarza się choćby, że któryś sąsiadów wejdzie w tryb full psycho i odpala wiertarkę udarową. Życia nie uprzyjemnia też neurotyczny piesek jednej z sąsiadek, który pod byle pretekstem ujada na wysokim Ce. Ale to przecież drobnostki.
Mogło być znacznie gorzej. Mam ja znajomych, którzy mieszkając na krakowskich blokowiskach mieli nieszczęście natknąć się na iście piekielne sąsiedztwo. Awantury, bijatyki i pijatyki z łupiącą muzyką o trzeciej w nocy, smród fekaliów na korytarzu — taki już jest urok mieszkania w jednym miejscu z, powiedzmy, „ofiarami czynników socjoekonomicznych”. Przy jakichkolwiek próbach interwencji czy zwyczajnego przemówienia bliźniemu (?) do rozumu robi się jeszcze ciekawiej: groźby karalne, klamki posmarowane podejrzaną substancją czy porysowane auto stojące na osiedlowym parkingu. Tymczasem w mojej własnej szuflandii jest wręcz idyllicznie, bo mieszkają tu głównie ludzie starsi, wręcz emeryci, albo obywatele w wieku roboczym, większość z nich posiadająca własne potomstwo. Na rozrabianie nikt nie ma sił i ochoty.
Co ważniejsze, nasza blokowa wspólnota nigdy nie miała większych problemów z elementem kryminalnym. Owszem, zdarzało się, że na korytarzu koczowali ludzie bezdomni i trzeba było ich wypraszać w trybie przyspieszonym. Na niedawno odnowionej, zewnętrznej elewacji ktoś zostawił wyjątkowo żenujące graffiti, ale to wszystko. Żadnych bójek, kradzieży czy podobnych ekscesów tutaj nie mieliśmy. Taki stan rzeczy bardzo sobie cenię, bo pamiętam czasy studenckie i rok spędzony na osiedlu Azory. O tak, wtedy było ciekawie, bo można było, na ten przykład, podziwiać drzwi sąsiada mieszkającego na parterze malowniczo zdemolowane i pokryte śladami krwi. Takie rzeczy to nie na moim kawałku Podgórza, na szczęście.
Niestety, ostatnio sielski nastrój jakby trochę się ulotnił. Spójrzcie, co takiego zastałem przy wejściu do klatki powracając z pracy.
W stosunkach z sąsiadami stosuję zasadę życzliwego dystansu, więc nie udało mi się ustalić, kim jest ofiara włamania i jakie straty poniosła. Nawet jeżeli były nieistotne, nie zazdroszczę temu nieszczęśnikowi. Znam paru osobników, którym splądrowano domostwa, i w ich opowieściach zawsze powtarzał się motyw szczególnego rodzaju szoku. Chociaż nie skradziono niczego szczególnie cennego, ofiara włamania czuje się zraniona. Jakiś zbir z niskim czołem brudnymi buciorami podeptał to, co miało być nietykalne. Jak rzymskie żołdactwo, które wtargnęło do świętego świętych w jerozolimskim templum. Dom przestaje być domem.
Pewnie zabrzmi to dziecinnie, ale chociaż nie poniosłem uszczerbku, też czuję pewien szok. Powodem jest oczywiście solidarność ze współmieszkańcami, ale przede wszystkim treść wiadomości wywieszonej przez zarząd spółdzielni. Sobotnie popołudnie! Nie środek nocy, nie dzień roboczy. Do tego jedne z najważniejszych świąt w roku. Jakby złodziej oprócz korzyści materialnej chciał pokazać, jak boleśnie potrafi uderzyć. Sam spędziłem tamto popołudnie w domu, pracowicie szorując podłogi i meble. Co jakiś czas słyszałem kroki na korytarzu, rzecz normalna. Nie było żadnego sygnału, że w budynku znalazł się intruz. A poza tym przecież nie mieszkam w jakimś lśniącym apartamentowcu dla ludzi z pięciocyfrowymi zarobkami. Takich w Krakowie nie brakuje, więc czemu ktoś miałby pokusić się na zrobienie zajazdu na blok zamieszkany przez emerytów i zarobkowych zwyklaków? „U nas takie rzeczy się nie zdarzają”.
Po przeczytaniu spółdzielczego plakatu moja mózgownica zaczęła pracować na pełnych obrotach. Zbroić się czy nie zbroić? Kupić drzwi wejściowe zrobione z czystego stalinium i wyposażone w fafnaście zamków? Zamontować na korytarzu prywatną kamerkę? Organizować straż sąsiedzką? Na szczęście po pewnym czasie ochłonąłem, w czym pomogła rozmowa z człowiekiem starszym i, co tu ukrywać, mądrzejszym ode mnie. Uspokoił mnie stwierdzeniem, że prawdopodobnie nie chodziło o włamywacza szukającego przypadkowej okazji, tylko o zawodowca, który obrał sobie za cel tamto konkretne mieszkanie. Być może wybrał sobie ofiarę po włamaniu na telefon czy konto bankowe i stwierdził, że ryzyko będzie się opłacać. Mogło też chodzić o coś w rodzaju przestępstwa gospodarczego, dajmy na to chęć zdobycia służbowego laptopa z cennymi informacjami. Tako rzekł mój mędrzec, po czym porzuciłem plany przerobienia własnego locum na bunkier godny obrońców Kołobrzegu.
Dla spokoju ducha spróbuję jednak znaleźć lepsze zabezpieczenie przydziałowej komórki w podblokowej piwnicy. Jak wyglądają obecnie, widać na obrazku: rachityczna kłódka i drzwi niedbale sklecone z desek — taką barierę można pewnie pokonać wykałaczką i to bez większego wysiłku. Niby moja piwnica robi za rupieciarnię i nie ma tam nic szczególnie cennego, ale przecież czasami trzymam w nim rower.
No i tyle, wyżaliłem się za wszystkie czasy. Jeżeli ktoś dotarł do tego miejsca i ma w zanadrzu jakieś porady antywłamaniowe albo pouczające historie, będę zobowiązany. Trzymajcie się tam jakoś i strzeżcie swych drzwi.