The alarm clock rings. 5:30. In theory, this should be a normal wake-up call, but today is different. Today I return to duty after a long break, and my body is clearly trying to convince me that this is a bad idea.
My first thought? “How about five more minutes?”
But no. Firefighters don’t have five minutes. In our reality, every second can decide life or death. Every alarm is like a sentence that tells you to get up immediately, act and be ready for anything.
I slowly get up. My muscles protest. How is it possible that in two weeks of home life, a person can become so unaccustomed to morning readiness? After all, I wasn’t on vacation, I was on sick leave – sick leave that meant watching over sick Wiktor, carrying him in my arms, giving him medication, taking his temperature every few hours.
And yet…
The home reality is different. There is no siren here, but there are small, warm hands grabbing your neck at three in the morning. There is no running around a burning building, but there is running around the apartment in search of a pacifier, a favorite mascot, and fever syrup.
I rubbed my eyes. Coffee. I need coffee.
I get up and quietly walk to the kitchen. My bare feet meet the cold floor - a contrast that helps me return to reality faster.
And then I see it.
There is a cup of hot coffee on the table. Steaming, fragrant liquid salvation.
My wife. She always thinks about everything.
I sit down at the table and take my first sip. It tastes like returning to normal. But before I can enjoy this moment, I hear footsteps.
Small, quick steps.
- Daddy...?
I turn around and see Wiktor. Big, sleepy eyes, tousled hair, his dinosaur pajamas that are bordering on decency because he grew out of them a month ago.
"Daddy, aren't you going to be home all day today?"
I look at him and feel something tighten inside me.
For the past two weeks, I've been with him all the time. He's gotten used to me being there at his beck and call. That I give him water, that I read him stories, that I carry him in my arms when he's feeling sick. And now? Now I'm disappearing.
I crouch down to be at his level and pick him up. He's warm, but it's not the fever I used to check every few hours.
"Daddy's going to work today, but I'll come back after work and we'll play, okay?"
His little face scrunches up in dissatisfaction.
"But you'll be back forever?
Oh. Classic.
For him, “forever” means “for more than five minutes.” For him, every exit means an eternity.
I take a deep breath. There’s no point in fighting the logic of a preschooler.
“I’ll be back, Wikuś, and tomorrow we’ll be together all day.”
A moment of cuddling, a few seconds of warmth, a final sigh of everyday life at home.
I look at my watch. Time to go.
The fire station door looks the same as always. But it feels like a year has passed, not two weeks.
Before I even cross the threshold, I hear familiar voices.
“Ooo, daddy’s back from maternity leave!”
“What, your wife didn’t want you home anymore?”
“Do you still remember what a fire truck looks like?”
Laughter. Jokes. Standard.
But then everything goes back to normal. Every piece of equipment has to be checked. Every rope, every hose, every mask has to be ready for use.
I feel my body slowly returning to combat mode. Not quite yet, but getting closer.
The first alarm signal and everything happens automatically. My heart speeds up. My muscles tense up.
Ready.
– Let's go!
A fire truck speeds through the city streets. Sirens wail. People move aside. It's a false alarm, but no one can be sure until we check.
We pull up to the scene. An office building. Someone accidentally triggered a sensor. It seems like nothing, but we don't have the luxury of ignoring the signals.
We return to the unit. My heart slowly slows down, but my body still feels that adrenaline.
Winter or not, people are still throwing cigarette butts into containers.
We get there. You can smell burning plastic. Smoke hangs over the block. People lean out of their balconies, watching what's going on.
It's not a big operation, but we have to act.
Any fire can spread. Anyone can become dangerous.
The snakes are moving. The smoke is slowly clearing.
Done. We're going back.
22 thousand steps. Not bad for the first day after a break.
I open the door and see Wiktor.
– Daddy! Is work over already?
I take him in my arms. I snuggle up to his little body and I know one thing.
The fire department is a service, but fatherhood is a mission that never ends
POLISH:
Powrót do służby – pierwszy dzień po chorobowym
Budzik dzwoni. Godzina 5:30. W teorii powinna to być normalna pobudka, ale dzisiaj jest inaczej. Dzisiaj wracam do służby po dłuższej przerwie, a mój organizm ewidentnie próbuje przekonać mnie, że to zły pomysł.
Pierwsza myśl? „A może by tak jeszcze pięć minut?”
Ale nie. Strażacy nie mają pięciu minut. W naszej rzeczywistości każda sekunda może decydować o życiu lub śmierci. Każdy alarm jest jak wyrok, który każe ci natychmiast wstać, działać i być gotowym na wszystko.
Podnoszę się powoli. Mięśnie protestują. Jak to możliwe, że przez dwa tygodnie domowego trybu człowiek tak bardzo się odzwyczaja od porannej gotowości? Przecież nie byłem na wakacjach, tylko na zwolnieniu – zwolnieniu, które oznaczało czuwanie nad chorym Wiktorkiem, noszenie go na rękach, podawanie leków, mierzenie temperatury co kilka godzin.
A jednak…
Domowa rzeczywistość jest inna. Tutaj nie ma syreny alarmowej, ale są małe, ciepłe rączki łapiące za szyję o trzeciej nad ranem. Nie ma biegania po płonącym budynku, ale jest bieganie po mieszkaniu w poszukiwaniu smoczka, ulubionej maskotki i syropu na gorączkę.
Przetarłem oczy. Kawa. Potrzebuję kawy.
Wstaję i cicho przechodzę do kuchni. Moje bose stopy spotykają się z zimną podłogą – kontrast, który pomaga mi szybciej wrócić do rzeczywistości.
I wtedy widzę to.
Na stole stoi kubek z gorącą kawą. Dymiący, pachnący ratunek w płynie.
Moja żona. Ona zawsze myśli o wszystkim.
Siadam przy stole i biorę pierwszy łyk. Smakuje jak powrót do normalności. Ale zanim zdążę nacieszyć się tym momentem, słyszę kroki.
Małe, szybkie kroczki.
– Tatusiu…?
Odwracam się i widzę Wiktorka. Wielkie, zaspane oczy, potargane włoski, ta jego piżamka z dinozaurem, która jest już na granicy przyzwoitości, bo wyrósł z niej miesiąc temu.
– Tatusiu, a dzisiaj już nie będziesz cały dzień w domu?
Patrzę na niego i czuję, jak coś mnie ściska w środku.
Przez ostatnie dwa tygodnie byłem z nim cały czas. Przyzwyczaił się, że jestem na każde zawołanie. Że podaję wodę, że czytam bajki, że noszę na rękach, kiedy jest mu słabo. A teraz? Teraz znikam.
Kucam, żeby być na jego poziomie, i biorę go na ręce. Jest ciepły, ale to już nie jest ta gorączka, którą kontrolowałem co kilka godzin.
– Dzisiaj tata idzie do pracy, ale po pracy wrócę i się pobawimy, okej?
Jego mała buźka marszczy się w wyrazie niezadowolenia.
– Ale wrócisz na zawsze?
Oho. Klasyka.
Dla niego „na zawsze” oznacza „na więcej niż pięć minut”. Dla niego każde wyjście oznacza całą wieczność.
Biorę głęboki oddech. Nie ma co walczyć z logiką przedszkolaka.
– Wrócę, Wikuś, i jutro będziemy cały dzień razem.
Chwila przytulania, kilka sekund ciepła, ostatnie westchnienie domowej codzienności.
Patrzę na zegarek. Czas ruszać.
Drzwi remizy wyglądają tak samo jak zawsze. Ale czuję, jakby minął rok, a nie dwa tygodnie.
Jeszcze zanim dobrze przekroczę próg, słyszę znajome głosy.
– Ooo, tatuś wrócił z urlopu macierzyńskiego!
– A co, żona już cię nie chciała w domu?
– Pamiętasz jeszcze, jak wygląda strażacki wóz?
Śmiech. Żarty. Standard.
Ale zaraz potem wszystko wraca do normy. Każdy sprzęt musi być sprawdzony. Każda lina, każdy wąż, każda maska musi być gotowa do użycia.
Czuję, jak ciało powoli wraca do trybu bojowego. Jeszcze nie do końca, ale coraz bliżej.
Pierwszy sygnał alarmu i wszystko dzieje się automatycznie. Serce przyspiesza. Mięśnie napinają się.
Gotowość.
– Lecimy!
Wóz strażacki sunie ulicami miasta. Syreny wyją. Ludzie odsuwają się na boki. To fałszywy alarm, ale nikt nie może być tego pewien, dopóki nie sprawdzimy.
Zajeżdżamy na miejsce. Biurowiec. Ktoś niechcący uruchomił czujnik. Niby nic, ale my nie mamy luksusu ignorowania sygnałów.
Wracamy do jednostki. Serce powoli zwalnia, ale ciało nadal czuje tę adrenalinę.
Zima czy nie, ludzie nadal wrzucają niedopałki do kontenerów.
Dojeżdżamy na miejsce. Czuć spalony plastik. Dym unosi się nad blokiem. Ludzie wychylają się z balkonów, patrząc, co się dzieje.
To nie jest wielka akcja, ale trzeba działać.
Każdy pożar może się rozprzestrzenić. Każdy może stać się groźny.
Węże idą w ruch. Dym powoli opada.
Gotowe. Wracamy.
22 tysiące kroków. Nieźle jak na pierwszy dzień po przerwie.
Otwieram drzwi i widzę Wiktorka.
– Tatusiu! To już koniec pracy?
Biorę go na ręce. Wtulam się w jego małe ciało i wiem jedno.
Straż pożarna to służba, ale ojcostwo to misja, która nie kończy się nigdy.
This report was published via Actifit app (Android | iOS). Check out the original version here on actifit.io